"W tym upadłym świecie 'prawdziwa' miłość mężczyzny i kobiety jest łaską, której nie należy się spodziewać, a tym bardziej rościć sobie do niej prawa, ale której należy pragnąć i szukać jej przez modlitwę. Gdy już się ją znajdzie, należy ją pielęgnować jak cud; a jeśli zgodnie z Bożym planem zostanie ona ukoronowana dziećmi, również należy to przyjąć z wdzięcznością jako Jego dar."
List 43, J.R.R. Tolkien

O małżeństwie

Jeśli jesteś katolikiem, to pewnie nie raz zetknąłeś się z postawą innych katolików, którzy – nie wiedzieć czemu – szczególną estymą darzą sakrament święceń (nazywany często mylnie sakramentem kapłaństwa, którego w chrześcijaństwie – nota bene – nie ma, a przynajmniej nie powinno być; ale o tym warto napisać osobno i nie omieszkam tego uczynić), wynosząc go na piedestał względem innych, zwłaszcza małżeństwa.

Oba te sakramenty są szczególne – oba zakładają, szczególnie w Kościele łacińskim ze względu na związek z celibatem, szczególny styl życia. Są też nastawione, mówiąc kolokwialnie, na inne owoce. Sakrament święceń, trzystopniowy (diakonat, prezbiterat, episkopat), ma rodzić głównie w obszarze ducha, gdy sakrament małżeństwa – w obszarze ciała. Głównym przecież owocem tego ostatniego ma być spłodzenie, narodzenie i wychowanie w wierze potomstwa, którym Bóg obdarza małżonków. Wiem, że aktualnie narracja w tym obszarze się zmienia, stawia się akcenty na rozwój więzi między małżonkami itd., ale wciąż najważniejszym aspektem tej sakramentalnej unii dwóch osób odmiennej płci jest współudział w stwórczym akcie Boga. I dobrze, i tak być powinno (o ile, rzecz jasna, nie ma żadnych przeszkód).

Tym bardziej dziwi mnie – zawsze dziwiło i mam nadzieję, że dziwić nie przestanie – podkreślanie niejakiej wyższości życia w sakramencie święceń. Zapewne dużą rolę odgrywa tutaj wspomniany już, a wciąż obecny i praktykowany u łacinników celibat. Nie mówię, że intencjonalnie, ale jednak dzierżąc w Kościele rząd dusz, bezżenni celibatariusze w różnym stopniu święceń głosili i wciąż głoszą szczególną rolę tego stanu: pełne poświęcenie, szczególne wybranie i tym podobne – na koniec wskazując osobę Chrystusa jako wzór. „Kapłaństwo” i celibat przez wieki zlały się w jedno (choć nie jest to regułą nawet w Kościele katolickim, to jednak wciąż tak jest), wyodrębniając i wywyższając sakrament święceń ponad sakrament małżeństwa.

Nie jest jednak moim zamysłem demitologizować wartość sakramentu święceń (który jest ważny i potrzebny!). Wolałbym raczej napisać apologię małżeństwa. Co więc z tym pierwszeństwem sakramentu święceń nad sakramentem małżeństwa? Czy tak było zawsze? Czy tak być powinno? A przede wszystkim – czy taki był zamysł Pana Boga?

On jest uporządkowany – można powiedzieć, że Bóg jest początkiem każdego ładu. Biblia zaczyna się opisem stworzenia, w którym Pan Bóg systematycznie, dzień po dniu, z zachowaniem określonej kolejności, stwarza coś z niczego, zaczynając od ogółu, a dochodząc do – nie bójmy się tego określenia – korony stworzenia. Nie dlatego, że to, co zostało stworzone wcześniej, jest złe – nie, wszystko to było dobre. Człowiek jest koroną stworzenia ni mniej, ni więcej, o tyle, o ile został stworzony – a wierzymy, że został – na obraz i podobieństwo Boga.

I co dalej? Czy Bóg ustanawia kapłanów i swój oficjalny kult? Wznosi świątynie na swoją cześć i każe wylewać na niej ofiary płynne, a zwierzęta składać na całopalenie? Bynajmniej. Pierwsze błogosławieństwo, jakie Bóg wypowiada nad człowiekiem w pierwszym rozdziale pierwszej księgi Biblii, to błogosławieństwo płodności. Pan Bóg ustanawia małżeństwo jako wzorcowy (i monogamiczny – nie wiemy, by Adam miał inną żonę niż Ewa; Bóg nie stworzył mu Ewy, Zosi i Kasi, lecz tylko Ewę) typ relacji mężczyzny z kobietą.

Pierwsza wzmianka o wzywaniu imienia Pana Boga (a więc zapowiedź czegoś, co dziś nazwalibyśmy kultem) pojawia się w rozdziale czwartym, a kapłaństwo instytucjonalne – wraz z Mojżeszem i Aaronem – w Księdze Wyjścia, zaledwie kilka tysięcy lat po wydarzeniach, których głównymi bohaterami byli Adam i Ewa. Po drodze był potop, Abraham (on też wzywał imienia Pana), przymierze, liczni patriarchowie, niewola egipska, płonący krzew, wyjście z niewoli i gdzieś tam, na kolejnym etapie, prawo i kapłaństwo starotestamentowe.

Uff... przebyliśmy długą drogę z Panem Bogiem, zanim od pierwszych małżonków dotarliśmy do pierwszego kapłana. A potem znów kapłaństwo starego przymierza przeminęło – nie ma już świątyni. Chrystus powołał apostołów, Kościół pierwotny miał oprócz nich starszych (presbiteroi), nadzorców (episkopoi), a także tych przeznaczonych do posługi (diákonoi). Cały ten czas ludzie się żenili, wychodzili za mąż, a zamysł Pana Boga na związek dwojga ani się nie zmienił, ani nie przeobraził, ani nie stracił na aktualności.

Mimo ogromu trudności (które były zawsze; dziś nie jest ani lepiej, ani gorzej – nie oszukujmy się), mimo wszelkich różnic na pierwszy rzut oka dzielących mężczyznę od kobiety, wydających się nieraz nie do pogodzenia, to właśnie ta relacja mężczyzny i kobiety podtrzymuje, odnawia i na nowo urzeczywistnia stwórczy akt Pana Boga.

Chciałbym, żeby małżeństwo – ten najbardziej pospolity ze wszystkich, a jednocześnie najbardziej niezwykły i najważniejszy sakrament, jakim jest miłość mężczyzny i kobiety – zajął należne mu miejsce. Bez niego nie będzie ani „kapłanów”, ani chrztu, ani spowiedzi, ani Eucharystii, namaszczenia chorych, bierzmowania. Nie będzie ich ani komu, ani dla kogo sprawować. A Bóg – w Trójcy Jedyny – mówi nam, że nie jest dobrze być samemu.

Ceniajmy więc tych, którzy są starszymi naszej wspólnoty, którzy mówią nam o Bogu, którzy sprawują dla nas sakramenty, ale nie zapominajmy, że każdy z nich jest owocem relacji, którą Pan Bóg ustanowił jako pierwszą – związku kobiety i mężczyzny.